Wybory w USA 2020. Biden wygrywa, ale nie głosami Kubańczyków na Florydzie
Joe Biden wygrywa wybory prezydenckie w USA. Ale to nie Kubańczycy z Florydy na niego głosowali. Dlatego może wrócić do polityki Obamy bez oglądania się na lobby w Miami.
Demokrata Joe Biden zwyciężył w wyborach prezydenckich i zostanie 46. prezydentem Stanów Zjednoczonych. Choć liczenie ostatnich głosów jeszcze trwa, to wiadomo już, że kandydatowi Demokratów udało się zdobyć 306 głosów elektorskich przy 270 potrzebnych do zwycięstwa. 232 głosy zdobył natomiast urzędujący prezydent Donald Trump.
Warto przypomnieć, że podczas wyborów w 2016 roku Donald Trump zdobył o dwa głosy elektorskie mniej niż obecnie Joe Biden. Wówczas przegraną demokratki Hilary Clinton ocenił jako „druzgocącą”. No cóż, karma wraca.
Ale Trump wciąż jeszcze nie pogodził się z porażką. Znamienne, że ledwie kilka godzin po zamknięciu lokali wyborczych zdążył ogłosić się zwycięzcą. Kilkukrotnie też wzywał do zakończenia liczenia głosów, oskarżał Demokratów o fałszerstwa i wciąż odgraża się kolejnymi pozwami sądowymi (na razie są regularnie odrzucane przez sądy).
Wygląda więc na to, że zgodnie z wolą Amerykanów w styczniu będzie musiał opuścić Biały Dom.
Decydujący głos kubańskiej diaspory? Nie tym razem
Mimo że Joe Biden zwyciężył wybory z historycznym poparciem ponad 77 mln Amerykanów, którzy oddali na niego głos, to i Trumpowi poparcia odmówić nie można. Urzędujący prezydent zebrał ponad 73 mln głosów. Oprócz stanów stricte republikańskich, udało mu się także zdobyć Florydę, uznawaną za tzw. swing state, która dysponuje aż 29 głosami elektorskimi.
Co ważne, na Florydzie żyje największa na świecie kubańska diaspora, licząca prawie 1,7 mln mieszkańców, czyli około 7 proc. całej populacji stanu. Jak wyliczył Florida International University (FIU), do udziału w wyborach uprawnionych było w 2020 roku 697 785 Kubańczyków. To około 29 proc. Latynosów i 5 proc. wszystkich zarejestrowanych wyborców na Florydzie.
To na tyle dużo, aby społeczność kubańska była warta przedwyborczych obietnic kandydatów na prezydenta. Bo już niejednokrotnie to głosy diaspory decydowały o wyniku wyborczym w całym kraju. Warto zaznaczyć, że ostatnim prezydentem, który zdobył Biały Dom bez Florydy był Bill Clinton. A ostatnim republikaninem, Calvin Coolidge w… 1924 roku.
Według sondaży FIU aż 50 proc. kubańskich Amerykanów deklaruje się jako republikanie, a tylko 25 jako demokraci.
Warto zaznaczyć, że pod tym względem Kubańczycy są ewenementem wśród Latynosów w Stanach Zjednoczonych. Ci generalnie bowiem deklarują się jako demokraci. Różnica jest spora: 38,8 proc dla Demokratów i 24,7 proc. dla Republikanów. Nawet pozostałe partie niezależne cieszą się większym poparciem niż Partia Republikańska, łącznie zbierają – 36,5 proc głosów.
Ale badania FIU z 2018 roku jasno pokazują, że odsetek republikanów wśród kubańskiej emigracji regularnie również spada. Od 1991 roku, kiedy to cieszyli się ponad 70 proc. poparciem, o prawie 20 proc.
Pytanie, czy ostra polityka Donalda Trumpa wobec Hawany i zapowiedź kolejnych sankcji w II kadencji przekonała akurat Kubańczyków?
Warto przytoczyć tu badania naukowców z uniwersytetu z Florydy. Bo mimo republikańskich sympatii, odwilż Obamy wobec Kuby jeszcze dwa lata temu cieszyła się na Florydzie szerokim poparciem:
- 63 proc. przepytanych Kubańczyków stwierdziło, że popiera decyzję Obamy o nawiązaniu stosunków dyplomatycznych z Kubą.
- 57 proc. ankietowanych opowiada się za zniesieniem ograniczeń w podróżowaniu na Kubę dla wszystkich Amerykanów.
- 50 proc. popiera otwarcie się Stanów Zjednoczonych na inwestycje w prywatne przedsiębiorstwa na Kubie.
- 68 proc. chce rozszerzenia lub przynajmniej utrzymania istniejących relacji biznesowych z wyspą.
Czy zatem Kubańczycy dali się przekonać Trumpowi, który na wiecach wyborczych straszył, że Biden to socjalista i zrobi ze Stanów Zjednoczonych drugą Kubę i Wenezuelę?
Stara emigracja wciąż jest silna i wpływowa
Na świecie najbardziej słyszalny jest głos ultraprawicowej tzw. starej diaspory, czyli osób, które wyjechały z Kuby tuż po zwycięstwie rewolucji w 1959 roku i w kolejnych latach, oraz ich potomków.
To najczęściej wykształceni, dobrze sytuowani, biali Kubańczycy, wychowani w duchu antykomunistycznym, często mający związki z obaloną przez Castro dyktaturą. Ale jednocześnie mający już tylko symboliczny związek z wyspą.
Jej twarzami są znani m.in. aktorzy (Andy Garcia), muzycy (Gloria Estafan), politycy (Marco Rubio) wywierający wpływ na opinię publiczną. Będący często ambasadorami spraw kubańskiej emigracji na arenie międzynarodowej.
Ta część diaspory jest orędownikiem sankcji i twardego kursu wobec Hawany oraz obiektem umizgów republikańskich kandydatów na prezydenta. Jej wpływ na poglądy tzw. młodej emigracji, czyli osób, które wyjechały z Kuby po 1990 roku wciąż jest znaczący, zwłaszcza w mediach społecznościowych.
Podczas kampanii wyborczej Facebook był wręcz zalewany doniesieniami z wyspy, filmami wyrwanymi z kontekstu, które sugerowały szerzącą się przemoc policji na wyspie, panujący głód i zapaść służby zdrowia.
Cel był jasny: przekonać Kubańczyków w USA, że tylko twarda ręka Trumpa jest w stanie zaprowadzić na Kubie „porządek”. I choć sankcje uderzają w najbliższych, to warto zapłacić cenę w imię „wolności i demokracji”.
W kampanię oszczerstw włączył się nawet popularny duet muzyczny Gente de Zona, którego członkowie jeszcze kilka lat temu ze sceny w Hawanie nazywali Miguela Diaza Canela „Naszym prezydentem”. Dziś zespół będący na emigracji w Miami zmienił ton o 180 stopni.
Miami-Dade woli Demokratów, ale Kubańczycy głosowali na Trumpa
Hrabstwo Miami-Dade to istny tygiel kulturowy i kubański bastion. Z 697 785 zarejestrowanych na Florydzie wyborców kubańskiego pochodzenia, aż 482 306 mieszka właśnie w Miami-Dade. To w jego granicach znajduje się słynna dzielnica Little Havana. Kubańczycy stanowią tu 55,3 proc. wszystkich zarejestrowanych Latynosów i 32,1 proc. ogółu wyborców.
Co ciekawe, mimo republikańskich preferencji Kubańczyków, Miami-Dade to również bastion Demokratów. Od ponad 30 lat nie przegrali tutaj wyborów. Nie inaczej było 3 listopada.
Ale mimo wygranej Joe Bidena, Demokraci mają powody do zmartwień. Bo w porównaniu z 2016 rokiem ponieśli w Miami-Dade dotkliwe straty. Cztery lata temu Hilary Clinton pokonała tutaj Donalda Trumpa niemal dwukrotną przewagą głosów 63,22 proc. do 33,83 proc.
Tym razem Trump do Bidena stracił tylko nieco ponad 7 proc. głosów i przegrał stosunkiem 53,31 proc. do 45,98 proc. A w zniwelowaniu różnicy sprzed 4 lat zdecydowanie pomogli mu właśnie Kubańczycy.
Według sondażu przeprowadzonego przed wyborami przez FIU, aż 59 proc. deklarowało oddanie głosu na Donalda Trumpa, a kolejne 10 proc. wciąż się wahało.
To oznacza, że Biden wygrał Florydę, ale bez znaczącego udziału Kubańczyków, którzy jednak dali się porwać kampanijnej retoryce urzędującego prezydenta.
Mało tego, Demokraci nie tylko przegrali tutaj wybory prezydenckie, które ostatecznie w skali kraju udało im się wygrać bez Florydy, ale stracili też dwa miejsca w Senacie (razem z wyborami prezydenckimi Amerykanie wybierali w tym roku skład 1/3 Senatu i połowę Izby Reprezentantów).
Utracone dwa miejsca okazały się kluczowe, aby ów Senat kontrolować, mając swojego wiceprezydenta (posiada decydujący głos przy równowadze sił w Senacie). To dawałoby Demokratom pełnię władzy, gdyż wciąż mają przewagę w Izbie Reprezentantów.
Ale wyniki wyborów na Florydzie pokazują też, że ani Joe Biden, ani Demokraci nie mają żadnego długu do spłacenia wobec wrogo nastawionej do władz w Hawanie kubańskiej diaspory.
Zarówno prezydent elekt, jak i Kamala Harris, która obejmie funkcję wiceprezydenta, w kampanii wyborczej wielokrotnie zapowiadali powrót do polityki Obamy wobec Kuby. Czas na spełnienie obietnic, bez oglądania się na kubańskie lobby w Miami.