Isla de la Juventud, czyli wypływamy na Morze Karaibskie
Sto kilometrów przez skąpane w słońcu Morze Karaibskie potężnym promem pasażerskim to przygoda, którą mimo trudności warto przeżyć. Bo kiedy na horyzoncie pojawiła się Isla de la Juventud, od razu o nich zapomnieliśmy.
Isla de la Juventud to druga co do wielkości wyspa należąca do Kuby. Położona w całości na Morzu Karaibskim, oferuje wyjątkowy klimat i dzikie plaże pozbawione resortów hotelowych i tłumu turystów. Ale aby się tutaj dostać, trzeba sobie zadać nieco trudu.
Isla de la Juventud. Kuba nieodkryta
Jak przystało na wyspę, można się tutaj dostać na dwa sposoby – wodą lub powietrzem, czyli promem, katamaranem albo samolotem. My zdecydowaliśmy na prom, czyli opcję najtańszą, ale i najdłuższą, bo cała podróż na zajęła nam grubo ponad 12 godzin. A doliczając docelowe Cocodrilo – ponad 15h.
Planowanie wyprawy zaczęliśmy jeszcze w Polsce, przede wszystkim dlatego, że załatwienie biletów na prom wymaga pewnego wyprzedzenia, a choć na samej wyspie turyści to rzadkość, to jednak dostępność cas particular również jest niewielka. Dlatego warto zrobić rezerwację z wyprzedzeniem, zwłaszcza, jeśli zależy Wam na konkretnym miejscu, tak było w naszym przypadku.
Etap I: Hawana – Batabanó
Podróż na Isle de la Juventud zaczęliśmy w Hawanie na lokalnym terminalu autobusowym, gdzie musieliśmy się pojawić już o 2 w nocy, aby odprawić się na autobus do Batabanó, skąd odchodzą promy na Islę. W poczekalni panował spory tłok, wszystkie siedzące miejsca były zajęte przez drzemiących Kubańczyków, a spory tłum ludzi gromadził się również na zewnątrz. Po odprawieniu się na autobus śladem innych osób rozłożyliśmy się na ziemi na bagażach.
Jako że prom jest w stanie pomieścić ponad 400 pasażerów, niewiele mniej osób należało odprawić i przetransportować do Batabanó, stąd tak wczesna godzina, o której należy stawić się na dworcu. Pierwsze autobusy zaczęły podjeżdżać na dworzec około godz. 4 nad ranem. Przy wsiadaniu panowała godna pozazdroszczenia dyscyplina, nikt się nie pchał, nie wciskał. Każdy z pasażerów przy odprawie otrzymał swój numer i zgodnie z kolejnością wsiadał następnie do autobusu wywoływany przez konduktora. Nam przypadły numerki 159 i 160, co według szybkich obliczeń kwalifikowało nas do czwartego lub piątego autokaru.
Omnibuses Nacionales to te same pojazdy co znane turystom autobusy Viazul, czyli chińskie Yutongi. Nie są ani w lepszym, ani w gorszym stanie, natomiast klimatyzacja wieje tak samo mocno. Ale podróż do Batabanó to szansa na półtoragodzinną drzemkę, którą warto wykorzystać, nim nastanie świt.
Etap II: Leniwe czekanie w porcie
Autobus na miejsce przyjechał nieco przed godz. 6 rano. Po wyjściu musieliśmy się jeszcze zgłosić do specjalnego okienka, aby potwierdzić swoją obecność. Po tej dość szybkiej formalności pozostało na już tylko czekać na prom… pięć godzin, bo rejs był zaplanowany na godz. 11.
Nam trudno było się już zdrzemnąć, ale Kubańczycy nie mieli z tym większego problemu, krótkie drzemki niemal w każdym miejscu i pozycji mają na Kubie nawet własną nazwę – estar pescando – od łowienia ryb, co ma nawiązywać do zarzucania głową niczym wędką. My po prostu ponownie rozłożyliśmy się na bagażach, tyle że przed dworcem, bo wewnątrz panował niesamowity skwar, mimo wczesnej godziny.
Na Kubie słonce wschodzi około godz. 7 (przesunięcia są niewielkie w zależności od pory roku) i jak się okazało, port w Batabanó położony na południowym wybrzeżu Kuby, idealnie nadaje się na podziwiania wschodu słońca nad Morzem Karaibskim. Jednocześnie wraz z nastaniem świtu wokół dworca pojawiły się pierwsze przewoźne stragany z warzywami, a do kafeterii z napojami ustawiła się kolejka.
Z letargu po ledwie przespanej nocy wyrwała nas potężna syrena promu przybijającego do brzegu. Od tej chwili czas zaczął płynąć jakby szybciej. Z terminalu wyszli pierwsi pasażerowie, a z portowej bramy zaczęły wyjeżdżać ciężarówki załadowane towarami z Isli de la Juventud. Wiedzieliśmy, że prom już czeka.
O godz. 10 był gotowy na przyjęcie znużonych pasażerów, w tym dwójki turystów z Polski, aby o 11 odbić w stronę Nueva Gerony.
Etap III: Promem do Nueva Gerony
Prom o nazwie Persevenancia to klasyczna jednostka podobna do tej, jaką spotkamy na przeprawie w Świnoujściu. Na poziomie zero oczekiwały już na transport na Islę samochody, w tym jedna nowa karetka dla tamtejszego szpitala. Powyżej znajdowały się pokłady pasażerskie – na poziomie pierwszym: klasa ekonomiczna i na drugim: pierwsza klasa.
Nam przypadły miejsca w klasie pierwszej, w przestronnej kabinie było miejsce dla około setki osób. Jak przystało na klasę premium, klimatyzacja działa na pełnych obrotach, co Olga miała później lekko odchorować. Do tego ogromne telewizory, na których po wyświetleniu się filmów z zasadami bezpieczeństwa niczym w samolocie pojawiły się filmy sensacyjne z lat 90. przeplatane muzycznymi hitami latino.
Zarówno miejsca w klasie ekonomicznej jak i pierwszej są wskazywane przez członków załogi, nie ma siadania, gdzie kto chce, wszystko zgodnie z biletami, ewentualne roszady są możliwe, ale za zgodą załogi i współpasażerów. Boarding działał jak w zegarku, aby prom punkt 11 mógł odbić od brzegu. Klasa ekonomiczna od pierwszej w zasadzie różniła się tylko liczbą miejsc w kabinie i nieco słabszą klimatyzacją.
Przez pierwszy i ostatni kwadrans podróży, niczym start i lądowanie samolotu, należy siedzieć na swoim wyznaczonym miejscu, w tzw. międzyczasie, czyli pozostałe 4,5h można spędzić na pokładzie podziwiając lazur Morza Karaibskiego, korzystać ze słońca i przyjemnego wiatru. Co też uczyniła dobra połowa pasażerów.
Zobacz również: Isla de la Juventud. Nieodkryta Kuba na wyciągnięcie ręki
Na pokładzie klasy ekonomicznej działa niewielki bufet, gdzie można przegryźć bułkę z szynką, czy kupić coś słodkiego. Niestety, nie serwuje się tutaj kawy, co po nieprzespanej nocy było naszym marzeniem.
Na uwagę jednak zasługuje czystość zarówno pokładu jak i kabiny pasażerskiej, a nawet łazienek, które mimo ponad 400 pasażerów na promie, przez cały rejs były utrzymane w dobrym stanie. Kto był na Kubie, wie, że różnie z tym bywa.
Pierwsze trzy godziny rejsu zeszły nam na gapieniu się w horyzont, bo ludzi spędzających w dzieciństwie wakacje nad Bałtykiem kolor morza na Karaibach nie przestaje zadziwiać. Znakiem, że zbliżamy się do celu, niczym w filmach o rozbitkach wypatrujących lądu, były ptaki, które tutaj swoje siedliska mają na otaczającym Islę de la Juventud niewielkim archipelagu mikroskopijnych wysepek porośniętych namorzynami.
Nasz prom musiał wcisnąć się w wąską cieśninę rozdzielającą wysepki. To jeden z powodów, dla którego rejsy nie są realizowane przy wzburzonym morzu, bo 140 metrów szerokości z perspektywy promu pasażerskiego to naprawdę niewiele.
Po minięciu archipelagu na horyzoncie zaczęły rysować się pierwsze kształty wybrzeża Isli de la Juventud i ku naszemu zdziwieniu były to wzgórza, które jak się okazało, są charakterystyczne dla północnego wybrzeża wyspy. Z daleka ze swoją głęboką zielenią przypominają nieco widok w dolinie Vińales.
Po minięciu linii brzegowej Isli prom kieruje się w górę rzeki Ocuje, aż do portu w Nueva Geronie. Niestety tę część podróży również należy spędzić w kabinie na swoim miejscu. Jednym z powodów są względy bezpieczeństwa. Isla de la Juventud to tzw. gmina specjalna i znajdują się tutaj m.in. obiekty wojskowe.
Prom dobił do portu około godz. 16. Tutaj na pasażerów czekały już guaguas, które zabierały pasażerów do ścisłego centrum Nueva Gerony. Nasz rejs się zakończył, ale nie podróż. O tym w kolejnym wpisie.