Wybory prezydenckie w USA 2020. Kubańczycy z Florydy zdecydują o wyniku?
Ostatnim kandydatem, który wygrał wybory prezydenckie w USA bez Florydy, był Bill Clinton. Ostatnim republikaninem, który zamieszkał w Białym Domu bez zwycięstwa w tym stanie, był Calvin Coolidge w… 1924 roku. Nie bez znaczenia są głosy diaspory kubańskiej i polityka wobec Kuby, jaką proponują kandydaci na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych.
3 listopada Amerykanie zdecydują, kto przez najbliższe cztery lata będzie rezydentem Białego Domu. Sondaże dają przewagę kandydatowi Demokratów Joe Bidenowi, który według Real Clear Politics 16 września miał 5,9 punktu procentowego przewagi nad urzędującym z ramienia Republikanów Donaldem Trumpem. Ale…
Amerykański system wyborczy jest na tyle specyficzny, że ogólnokrajowe sondaże w ograniczonym stopniu oddają realne szanse danego kandydata na urząd prezydenta. Kluczowe znaczenie mają swing state, czyli stany niezdecydowane, gdzie zwolenników Republikanów i Demokratów jest mniej więcej po połowie.
W przeciwieństwie do tzw. safe state, stanów bezpiecznych (zdecydowanie republikańskich lub zdecydowanie demokratycznych), to właśnie o głosy wyborców swing state toczy się najbardziej zażarta walka, na którą przeznaczane są największe fundusze w kampanii wyborczej.
Trzeba jednak zaznaczyć, że głosy mieszkańców jednego stanu, nie są równoważne z głosami innego. Wynika to z tego, że w Stanach Zjednoczonych wybory prezydenckie są wyborami pośrednimi. Co oznacza, że ostatecznie o wyborze prezydenta decydują elektorzy, których liczba w danym stanie jest równa liczbie reprezentantów i senatorów, jaką ma w Kongresie.
I tak np. Kalifornia dysponuje aż 55 głosami elektorskimi, a Alaska tylko trzema. Ponadto w 48 z 50 stanów przyjęta jest większościowa ordynacja wyborcza, co oznacza, że zwycięzca bierze wszytko. Wyjątkiem są stany Nebraska i Mine, z ordynacją proporcjonalną.
Dlatego zdobycie w skali kraju większej liczby głosów w wyborach powszechnych, niekoniecznie przekłada się na końcowe zwycięstwo w wyścigu do Białego Domu. Taka sytuacja miała miejsce w 2016 roku. Hilary Clinton, mimo że zdobyła o blisko 3 mln głosów powszechnych więcej niż Donald Trump, otrzymała tylko 227 głosów elektorskich, przy 304 zdobytych przez Trumpa.
Do objęcia prezydentury kandydat w wyborach musi zdobyć minimum 270 głosów elektorskich. Stanami, które dysponują ich największą liczbą, są:
- Kalifornia – 55
- Teksas – 38
- Nowy Jork – 29
- Floryda – 29
- Pensylwania – 20
Ale tylko dwa ostatnie zaliczają się do swing state. I to w nich koncentrują się największe wysiłki zarówno Donalda Trumpa, jak i Joe Bidena podczas obecnej kampanii.
Oczywiście wygrana w tych stanach nie gwarantuje prezydentury, ale znacznie do niej przybliża.
Floryda pozostaje w centrum uwagi kandydatów na prezydenta nie tylko ze względu na liczbę głosów elektorskich. Jak pokazują minione lata, to na Florydzie różnica głosów potrafi być minimalna.
W 2016 roku Hilary Clinton przegrała z Donaldem Trumpem tylko o 1,2 proc. głosów. Z kolei w 2012 roku niezwykle popularny Barack Obama pokonał republikanina Mitta Romney’a przewagą ledwie 0,88 proc. głosów.
To jednak nic w porównaniu z wynikami wyborów na Florydzie w roku 2000. Różnica między George’em W. Bushem i Al’em Gore’em wyniosła tylko 537 głosów. A mówimy o stanie liczącym 20 mln mieszkańców.
I tak, o ile sondaże krajowe dają Bidenowi na razie bezpieczną przewagę (choć Trump odrabia straty), to jeśli spojrzeć na wyniki badań na Florydzie, różnica mieści się w granicach błędu statystycznego. Wynosi obecnie zaledwie 1,6 pkt. procentowego przy stosunku głosów 48,7 dla Bidena do 47,1 dla Trumpa.
Przy czym w ostatnich tygodniach to Trump zdecydowanie zyskuje, podczas gdy notowania Bidena od połowy sierpnia pikują – jeszcze na koniec lipca jego przewaga nad Trumpem wynosiła aż 8 punktów procentowych.
Trzeba dodać, że mimo iż Floryda zaliczana jest do swing state, w dodatku gdzie walka jest bardzo wyrównana, to od 1952 roku Demokraci wygrali tu tylko 5 z 17 starć wyborczych.
Silny głos diaspory kubańskiej
Diaspora kubańska w Stanach Zjednoczonych liczy ponad 1,8 mln osób, z czego większość mieszka właśnie na Florydzie. To tutaj, w Miami, nieco ponad 360 km w linii prostej od macierzystej Hawany na Kubie, powstała dzielnica Little Havana. I to tutaj, kiedy ogłoszono śmierć Fidela Castro 25 listopada 2016 roku wystrzeliły korki od szampanów, podczas gdy wyspa pogrążyła się w żałobie.
Trzeba jednak zaznaczyć, że i diaspora kubańska nie posiada jednolitych poglądów, a poszczególnymi falami emigracji z Kuby kierowały różne pobudki. Nie zawsze polityczne.
Emigracja, przybyła na Florydę przed 1980 rokiem, zwłaszcza tuż po rewolucji, ma inne preferencje wyborcze niż ta napływająca do Stanów Zjednoczonych pod koniec XX wieku i w obecnym stuleciu.
Świadczą o tym m.in. wyniki wyborów prezydenckich w 2012 roku wśród samych tylko Kubańczyków. Bo choć to oni w dużym stopniu zapewnili Obamie zwycięstwo na Florydzie, to różnica głosów między nim a Mittem Romney’em wyniosła tylko 2 proc.
Dlatego, mimo że wiceprezydentem podczas prezydentury Obamy był ubiegający się dziś o Biały Dom Joe Biden, nie jest powiedziane, że i jemu Kubańczycy zapewnią głosy elektorskie z Florydy.
Pierwsza fala emigracji chce twardego kursu
Nadal silną i wpływową, choć coraz mniej liczną grupą na Florydzie, są Kubańczycy z tzw. pierwszej fali emigracji oraz ich potomkowie. To biali wyborcy z klasy wyższej i średniej, którzy opuścili Kubę z powodów politycznych tuż po zwycięstwie rewolucji.
Często byli to ludzie związani z obaloną przez Castro dyktaturą Fulgencia Batisty i czerpiący z niej korzyści, którzy w Miami zaczęli nowe życie.
Dziś to wyborcy skupieni wokół republikańskiego senatora Marca Rubio, związanego z konserwatywno-libertariańskim ruchem Tea Party. Zwolennicy twardego kursu wobec Kuby.
Ciekawostką jest, że rodzice Rubio nie uciekli z Kuby w obawie przed represjami komunistycznego rządu Castro. Jak w 2011 roku ujawniły media, opuścili oni wyspę dobrowolnie w 1956 roku, a więc na 3 lata przed zwycięstwem rewolucji.
Najbardziej rozpoznawalnymi i wpływowymi reprezentantami konserwatywnej i silnie antycastrowskiej części kubańskiej diaspory są m.in. aktor Andy Garcia, piosenkarka Gloria Estefan czy rodzina Bacardi, zajmująca się produkcją znanego na całym świecie rumu.
Jednocześnie jest to ta część kubańskiej społeczności w Stanach Zjednoczonych, która ma coraz słabszy związek z wyspą, np. poprzez krewnych. Dlatego polityka Donalda Trumpa cieszy się tu uznaniem, nie uderza bowiem bezpośrednio w rodzinę czy przyjaciół na wyspie.
Nowa emigracja woli dialog
Odmienny stosunek do polityki Stanów Zjednoczonych wobec Kuby ma tak zwana nowa emigracja. Czyli osoby, które opuściły kraj już po upadku ZSRR i zakończeniu zimnej wojny, głównie z powodów ekonomicznych, często legalnie.
To dziś około połowa kubańskiej społeczności w USA. Głównie osoby poniżej 65. roku życia. To grupa mniej wpływowa i zamożna niż pierwsza fala emigracji, ale o bardziej postępowych poglądach, opowiadająca się za normalizacją stosunków na linii Waszyngton – Hawana (co nie znaczy, że sympatyzująca z władzami na Kubie i nie oczekująca zmiany systemu).
To przede wszystkim Kubańczycy, którzy wciąż mają związki z wyspą. Chcą na nią wracać oraz mieć możliwość wpierania swoich rodzin. Na co obecna polityka Donalda Trumpa niemalże nie pozwala. Bliższa im jest droga rozpoczęta przez Barcka Obamę.
Według badań przeprowadzonych w 2018 roku przez Florida International University, aż 63 proc. przepytanych Kubańczyków stwierdziło, że popiera decyzję Obamy o nawiązaniu stosunków dyplomatycznych z Kubą. Wyjątkiem była tylko grupa ankietowanych w wieku 76 lat i starszych, gdzie to poparcie spadło do 31 procent.
Jak tłumaczy to zjawisko profesor Guillermo Grenier, przewodniczący Department of Global and Sociocultural Studies w The Steven J. Green School of International and Public Affairs, kubańscy Amerykanie z krewnymi i przyjaciółmi na wyspie są bardziej skłonni do poparcia polityki tzw. otwartych drzwi.
Podobne wnioski płyną z dalszej części badania. 57 proc. ankietowanych opowiada się za zniesieniem ograniczeń w podróżowaniu na Kubę dla wszystkich Amerykanów. 50 proc. popiera otwarcie się Stanów Zjednoczonych na inwestycje w prywatne przedsiębiorstwa na Kubie. A aż 68 proc. chce rozszerzenia lub przynajmniej utrzymania istniejących relacji biznesowych z wyspą.
Wyniki ankiety przekładają się też na preferencje wyborcze kubańskich Amerykanów. Wraz z odmładzaniem się diaspory, maleje poparcie dla Partii Republikańskiej. Na początku lat 90. republikanie cieszyli się aż 70 proc. poparciem wśród społeczności kubańskiej. Do początku 2019 roku ta przewaga stopniała do 54 proc.
Trzeba jednak dodać, że choć na podstawie ostatnich badań obecna postawa Kubańczyków wydaje się być przychylna łagodnej polityce wobec Hawany, to w ostatnich 4 latach odsetek kubańskich Amerykanów popierających odwilż się zmniejszył.
Badacze wskazują, że wpływ na zmianę nastrojów może mieć narodowa narracja prowadzona przez administrację Trumpa oraz starsze pokolenie Amerykanów z Kuby, wśród których zwolenników obecnej polityki Białego Domu przybyło najwięcej.
Trump zaostrzy kurs wobec Hawany
Ukoronowaniem prezydentury Baracka Obamy było nawiązanie stosunków dyplomatycznych i gospodarczych z Kubą i historyczna wizyta w Hawanie. Była to pierwsza wizyta amerykańskiego prezydenta na Kubie nie tylko od czasu wybuchu rewolucji, ale od 88 lat.
Ostatnim przed Obamą prezydentem USA, który odwiedził wyspę, był Calvin Coolidge, ten sam, który jako ostatni republikański prezydent wygrał wybory prezydenckie bez wygranej na Florydzie.
Ambicją Donalda Trumpa nie jest jednak dokończenie dzieła Obamy, a jego definitywne pogrzebanie, najlepiej razem z castrowską rewolucją w jednej mogile. Od początku swojej prezydentury systematycznie rozmontowuje osiągnięte przez poprzednika porozumienie.
Najpierw ograniczył limity przelewów dla mieszkańców Kuby od swoich rodzin w Stanach Zjednoczonych, następnie niemal zakazał wyjazdów turystycznych Amerykanów. Czego efektem było wstrzymanie wszystkich rejsów promów wycieczkowych, które cumowały przy zmodernizowanej marinie w Starej Hawanie.
W maju 2020 roku odmroził z kolei kontrowersyjny art. III ustawy Helmsa-Burtona. To otworzyło drzwi koncernom i obywatelom USA do pozywania zagranicznych firm, które prowadzą na Kubie biznes, korzystając ze znacjonalizowanego w 1960 roku amerykańskiego majątku na wyspie.
Ustawa podpisana w 1996 roku przez Billa Clintona nie była stosowana nawet przez Georga W. Busha.
Ponadto Donald Trump z powrotem wpisał Kubę na listę państw wspierających terroryzm. Pandemię koronawirua wykorzystuje natomiast do atakowania kubańskiego programu medycznego Mas Medico, wysuwając pod adresem władz wyspy absurdalny, acz chwytliwy zarzut handlu ludźmi.
Trump już przed rokiem zapowiedział, że jeśli wygra wybory o reelekcję, rozwiąże problem Kuby i zrobi to inaczej niż Barack Obama. To oznacza jeszcze twardszy kurs wobec Hawany.
Biden zapowiada powrót polityki Obamy, ale…
Kwestia kubańska nie jest priorytetem w programie wyborczym Joe Bidena, jednak nie dlatego, że nie jest istotna, lecz problematyczna.
Kandydat Demokratów co prawda zapowiedział złagodzenie kursu wobec Kuby i powrót na drogę Obamy, ale wyciągnięcie tego typu postulatów na pierwszy plan, może zrazić do niego wyborców wśród nieco bardziej konserwatywnych Latynosów, którzy nie deklarują się jako Republikanie. I nie chodzi tylko o Kubańczyków, ale również emigrantów z Wenezueli czy Nikaragui, będącymi krajami sojuszniczymi Kuby.
W kampanii Trumpa Biden i tak już jest przedstawiany jako socjalista, co w Stanach Zjednoczonych, inaczej niż Europie, jest dużym obciążeniem wizerunkowym. Na co Biden odpowiedział – Czy ja wyglądam jak socjalista?
Joe Biden jest w amerykańskiej polityce od ponad 40 lat, w tym czasie zbudował sobie silną markę centrysty, któremu środek sceny politycznej jest zdecydowanie bliższy niż Obamie, czy nawet Hilary Clinton. Pytanie, czy taki środek kupi Floryda, która wciąż się waha.
Przekonamy się 3 listopada.