Guantanamo: Nazwę miasta zna cały świat. Ale to nie baza USA
Nazwa Guantanamo jednoznacznie kojarzy się przede wszystkim z bazą wojskową Stanów Zjednoczonych, która od 60 lat jest kością niezgodny między Kubą i USA. Tyle, że miasto ma z nią dziś niewiele wspólnego. Czy samo w sobie jest warte odwiedzenia?
Na początek można zapytać, po co w ogóle jechać do Guantanamo? Nie ma tu ani plaż, ani wyjątkowych zabytków, nie ma też zbyt wielu hoteli ani cas particular. Nawet taksówkę trudno złapać. Ot zwykłe kubańskie miasto, do którego turystyka nie zawitała i raczej szybko nie zawita.
Powód się znajdzie, nawet nieco abstrakcyjny
Aby tu przyjechać najczęściej trzeba mieć konkretny powód. Taki jak np. Luciano, argentyński dokumentalista, który kiedy z nim rozmawialiśmy, był już w mieście od trzech miesięcy. Co tu robił? Ano kręcił film, jednak nie o bazie wojskowej, kubańskich samochodach czy muzyce, ale o… zwierzętach domowych i ich właścicielach.
Chodził od domu do domu, kręcił, fotografował, sklejał do kupy. Kawał roboty, do której potrzebował przede wszystkim spokoju i Kuby z dala od turystów.
Nasz powód
Konkretny powód mieliśmy też my. Po raz pierwszy do Guantanamo przyjechaliśmy w marcu 2017 roku nie po to, by zobaczyć miasto, ale aby poznać Bożenę, Polkę, która mieszka na Kubie od lat 80. wraz z kubańskim mężem Jorge i wysłuchać ich historii. O Bożenie dowiedzieliśmy się z krótkiego artykułu w Dzienniku Zachodnim na trzy miesiące przed wyjazdem.
Najpierw kontakt i szybka decyzja. Jedziemy. Właśnie tak już czwartego dnia pobytu na Kubie wylądowaliśmy na jej drugim końcu, w domu ludzi, których widzieliśmy pierwszy raz w życiu. I choć wówczas spędziliśmy razem tylko jedno popołudnie, które przeciągnęło do późnego wieczora, pokochaliśmy ich jak rodzinę.
Dlatego powrót do Guantanamo był tylko kwestią czasu. Ale za drugim razem zarezerwowaliśmy sobie już tu odrobinę więcej czasu, dokładnie dwie noce. Właśnie, aby poza spotkaniem z przyjaciółmi, zobaczyć też trochę miasta. Choć przede wszystkim, by spojrzeć na bazę wojskową USA, która leży około 30 km od Guantanamo u wejścia zatoki o tej samej nazwie. I jest tu uznawana za teren okupowany.
Choć to nie takie proste, bowiem najbliższy punku widokowy znajduje się w małym miasteczku Caimanera, leżącym w strefie militarnej, na wjazd do którego trzeba uzyskać pozwolenie.
Ale to odrębna historia, o której przeczytacie w naszym reportażu: Caimanera, ostatnie miasto przed bazą USA w zatoce Guantanamo
Długa droga z Santiago
Guantanamo leży 80 km na wschód od Santiago de Cuba. Na pokonanie trasy wystarczy jakieś 1,5 godziny, chyba że jedzie się czymś w rodzaju większego… coco taxi, którym udaliśmy się do miasta za pierwszym razem. Podróż wydłużyła się o godzinę, ale za to mieliśmy niepowtarzalną okazję podziwiania krajobrazu. Za drugim razem do miasta dotarliśmy już starym moskwiczem. Trasa prowadzi po części autostradą i lokalnym drogami przez kilka wiosek i plantacje trzciny cukrowej, a także Park Narodowy Gran Piedra.
Na rogatkach prowincji przybyszów wita ogromny napis Guantanamo, a na wlocie do miasta posterunek policyjny, wzdłuż drogi pną się wysokie latarnie, po minięciu bloków w stylu radzieckim, siedziby partii i zabudowań wojskowych docieramy do starej części miasta, w której dominuje niska, kolonialna zabudowa.
Jak wygląda Guantanamo?
Miasto to w zasadzie wielka równina, na którą nałożono geometryczną sieć tworzącą układ prostopadłych ulic – podobnie jak w Hawanie Centro. Jako turystów nas interesowało najbardziej śródmieście, czyli najstarsza, kolonialna część Guantanamo, której centralnym punktem jest Parque Marti, wokół którego tętni życie. W jego centralnym miejscu znajduje się Catedral de Santa Catalina de Ricci z połowy XIX wieku.
Na pobliskim bulwarze roi się od knajp i małych restauracji pełnych mieszkańców. Przed największym hotelem w mieście, również Marti, zawsze ktoś z kolei surfuje w internecie. Zabudowa to przede wszystkim parterowe i piętrowe kamienice z przestronnymi gankami, na których często stoją fotele na biegunach.
Miasto jest głośne, niemal cały dzień słychać warkot silników autobusów i gwar ludzi, który cichnie tylko na czas ulewy, kiedy ulice robią się puste.
To co dodaje uroku miejskim deptakom, to ilość zieleni. Rabaty, drzewa, krzewy w donicach ciągną się na całej ich długości dając cień w upalne dni i bardzo wzbogacając estetykę miasta. Ale takie rozwiązanie znajdziemy też w innych kubańskich miejscowościach, w przeciwieństwie do polskich zabetonowanych miast.
Guantanamo jest gęsto zaludnione, zamieszkuje je 215 tys. ludzi na stosunkowo niewielkim terenie. Kolonialne śródmieście uzupełnione jest o dzielnice nowszych blokowisk w stylu radzieckim, ale też podupadłych małych domków często z pustaków.
Ciekawostką jest, że w dużej mierze miasto zostało zaludnione francuskimi uciekinierami z Santo Domingo po rebelii niewolników, z kolei na początku XX wieku odnotowano spory napływ Anglosasów z innych wysp Antyli. Do dziś w Guantanamo mieści się British West Indian Welare Center , które ma zachować angielskojęzyczną kulturę Karaibów.
Nowocześniej nie znaczy ładniej
Trudno nie zauważyć też wojskowego charakteru Guantanamo. Od zawsze w mieście mieściły się koszary, a po rewolucji rola wojska wyraźnie urosła na znaczeniu, z racji bliskości do bazy USA w zatoce Guantanamo. Sporo osób zatrudnionych jest w wojsku, na ulicach można zobaczyć żołnierzy wracających do domów w mundurach.
Na uwagę zasługuje budynek Komitetu Centralnego Partii Komunistycznej, gmaszysko stoi przy ulicy 13 Lipca w nowszej części miasta. Wzrok przykuwa duży napis na dachu Socialismo o muerte.
Nieopodal znajduje się też wybudowany w podobnym stylu Hotel Guantanamo. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że taka zabudowa nie pasuje do Karaibów. A budynki najczęściej wybudowane w latach 70. i 80. Dziś raczej straszą niż zachwycają.
Guantanamera
Dziewczyna z Guantanamo, czyli „Guantanamera” to jedna z najpopularniejszych kubańskich pieśni. Choć uznawana jest za patriotyczną i ulubioną wśród kubańskich emigrantów powstała z zawodu miłosnego. A przynajmniej tak głosi legenda, według której Garcia Fernandez refren do piosenki napisał po tym, kiedy jego zaloty do pewnej dziewczyny na kubańskiej ulicy zostały odrzucone. Jako, że był wówczas z kolegami, naraziło go to na drwiny. Następnego dnia miał zasiąść przy pianinie i napisać utwór, który dziś jest już kubańskim klasykiem.
Zobacz również: Fotografowanie pociągów w Guantanamo może wydać się podejrzane