Kuba i wenezuelskie deja vu. Protesty i kontrmanifestacje
Przez Kubę przetoczyła się fala antyrządowych protestów, największych od 30 lat. Dla Waszyngtonu to spontaniczne wyrażenie niezadowolenia, dla Hawany, dobrze zaplanowana i skoordynowana próba przeprowadzenia miękkiego zamachu stanu. Prawda, jak zwykle leży po środku.
Być może ktoś jeszcze pamięta „wenezuelskiego Baracka Obamę”, jak nazywano kilka lat temu Juana Guaido? Ten młody, elokwentny, przystojny i skrajnie prawicowy lider opozycji na jednym z protestów w Caracas obwołał się prezydentem Wenezueli. Pośpiesznie został uznany przez wszystkie kraje tzw. liberalnego zachodu.
Dziś mało kto o nim wspomina, a pod koniec kadencji, nawet jego protektor Donald Trump się od niego odsunął.
To, co w niedzielę 11 lipca oglądaliśmy na Kubie, do złudzenia przypominało scenariusz wenezuelski. Tyle, że na Kubie nikt nie obwołał się nowym prezydentem… jeszcze. Ale schemat działania był podobny.
Wenezuela. Kroczący zamach stanu – nieudany
Wenezuela, śpiąca na ropie naftowej i główny sojusznik Kuby w tej części świata, w pierwszej dekadzie XXI wieku była stabilnym, w miarę sensownie prosperującym krajem, jak na warunki Ameryki Południowej. Szerokie programy socjalne wprowadzone przez Hugo Chaveza wyciągnęły ze skrajnej nędzy miliony Wenezuelczyków.
Ale w 2009 roku obdarzony charyzmą i cieszący się poparciem społeczeństwa Chavez zmarł na raka. Jego miejsce zajął Nicolas Maduro, miej charyzmatyczny, mniej rewolucyjny, mniej wyrazisty, ot zwykły kierowca autobusu, którym kiedyś był (coś Wam to przypomina?).
5 lat po śmierci Chaveza (w tym roku mija 5 lat od śmierci Fidela Castro) zaczęły się ataki na wenezuelską walutę, aby obniżyć jej wartość i doprowadzić do inflacji.
Jak pisał w maju 2018 roku Tygodnik Przegląd, banknoty o nominale 100 boliwarów były przechwytywane i przerzucane do Kolumbii. Szacuje się, że ten sposób wyprowadzono z Wenezueli ponad 300 mld boliwarów. Następnie były fałszowane w kolumbijskich miastach Cúcuta, Cartagena, Maicao i wprowadzane ponownie do obrotu. Inflacja gwarantowana.
Następnie zaczęły się akty sabotażu, m.in. na linie energetyczne. Jak przypomina Przegląd, jeden z nich przeprowadziła wynajęta grupa bandytów z położonych ok. 50 km od Wenezueli Antyli Holenderskich.
Po przybyciu do Wenezueli sabotażyści mieli za zadanie zniszczyć sieć elektryczną. M.in. kradli kable, co prowadziło do zakłóceń w funkcjonowaniu zakładów pracy, szkół i szpitali, ale też powodowało przerwy w dostawach prądu w zwykłych domach.
W 2018 roku przeprowadzono zamach terrorystyczny na elektrownię w Santa Teresa w stanie Miranda. Doszło do wybuchu i pożaru. Dostawy prądu ustały.
Jednocześnie amerykańskie media zaczęły nagłaśniać braki w zaopatrzeniu w Wenezueli, przerwy w dostawach prądu czy leków do szpitali, udowadniając, ze to wina socjalistycznej gospodarki.
Porażka w wyborach prawicy wenezuelskiej i zwycięstwo Maduro (nieuznanych przez Zachód) stały się przyczynkiem do apogeum amerykańskiej agresji. Na kraj nałożono sankcje na dostawy żywności i leków (podobne niedobory są na Kubie), do tego zamrożono wenezuelskie aktywa za granicą. To wpędziło Wenezuelę w kryzys, jakiego jeszcze nie widziała. Inflacja szalała, sklepy były puste, a galon benzyny tańszy niż kilogram ryżu.
To doprowadziło do frustracji obywateli, a figurantom wspieranym przez USA jak Juan Guaido, zapewniło posłuch. Dzięki szalejącemu kryzysowi udało mu się wyprowadzić tysiące ludzi na ulicę, a rząd sprowokować do ostrej (zbyt ostrej) reakcji, tak, aby zagraniczne media mogły oblecieć obrazki o dramatycznej sytuacji w Wenezueli i łamaniu praw człowieka.
W kwietniu 2019 roku Guaido z pomocą kilku wyższych oficerów podjął próbę przeprowadzenia wojskowego zamachu stanu. Okazało się jednak, że większość armii pozostała wierna rządowi Maduro. Na nic zdały się obietnice abolicji, nagród, azylu w USA. Pucz upadł, a gwiazda Guaido przygasła.
Niestety, sankcje wciąż obowiązują, nowy prezydent USA Joe Biden nie ma zamiaru ich zdejmować. Kilkuletni kryzys doprowadził Wenezuelę na skraj zapaści, dziś jest jednym z najbiedniejszych i najniebezpieczniejszych krajów w tej części świata.
Nie udało się w Wenezueli, a więc Kuba?
Niemal identyczny scenariusz rozgrywa się na Kubie. Po śmierci Fidela Castro i odwilży Baracka Obamy prezydenturę w 2016 roku w USA objął Donald Trump, który od razu wziął wrogi kurs na wyspę, tak jak na Wenezuelę.
Raz za razem przez całą kadencję przykręcał śrubę jak nie włąśnie wenezuelskiej, to kubańskiej gospodarce, w dużym stopniu od Wenezueli zależnej, właściwie pozbawiając ją możliwości normalnego funkcjonowania. Firmy europejskie współpracujące z Kubą były straszone karami (uruchomienie akt. 3 ustawy Helmsa-Burtona), albo wręcz wykupywane przez amerykańskie konsorcja, tak aby zaczęły je obowiązywać amerykańskie przepisy.
Na koniec swoich rządów Trump wpisał Kubę na absurdalną listę krajów wspierających terroryzm, co oznacza, że żadna szanująca się instytucja finansowa, nie podejmie się przetwarzania płatności z i na Kubę. Oprócz tego, swoją decyzją związał ręce Unii Europejskiej jako wspólnocie, która od kilku lat prowadzi pokojowy dialog z Hawaną. Teraz oznaczałoby to, że Wspólnota Europejska wspiera kraj wspierający terroryzm.
Na domiar wszystkiego wybuchła pandemia COVID-19, która niemal zamroziła światową gospodarkę, a przede wszystkim turystykę, co wpędziło rząd w Hawanie w jeszcze większe kłopoty. Nadzieje wiązane z przegraną Trumpa i z zwycięstwem Joe Bidena były jednak duże.
Ale obecny prezydent, który w czasie prezydentury Obamy prowadził dialog z Raulem Castro, dziś zachowuje się, jak zakładnik prawicowej diaspory w Miami, która i tak na niego nie zagłosuje w kolejnych wyborach, jeśli prawdą okaże się start Donalda Trumpa.
Tym bardziej postawa prezydenta USA dziwi… a może wcale nie. Być może Donald Trump tak naprawdę wyświadczył przysługę Demokracie, który dzięki temu nie musi podejmować żadnej poważnej decyzji w sprawie Kuby. Można oddać Trumpowi, że przynajmniej działał otwarcie i mówił prosto z mostu, co zamierza z Kubą zrobić.
Jen Psaki, rzeczniczka Białego Domu już wielokrotnie od początku prezydentury Bidena podkreślała, że Kuba nie jest na liście priorytetów administracji Bidena.
Jeśli więc priorytetem Joe Bidena nie jest wyprowadzenie z kryzysu kraju w środku pandemii COVID, to jakie znaczenie mają słowa o wolności i demokracji padające z jego ust?
Czy brutalne dążenie do zmiany reżimu w środku światowego kryzysu pandemicznego, ale też w środku kampanii szczepień, szczepionkami, które Kuba sama wyprodukowała mimo sankcji, to jest to, czego Kuba teraz potrzebuje najbardziej?
Co więcej, Psaki 12 lipca w specjalnym wystąpieniu oznajmiła, że sankcje amerykańskie w ogóle nie uderzają w kubańską gospodarkę. I zaczęła wyliczać, ile USA eksportuje kurczaków na wyspę. Nasuwa się więc pytanie, po cholerę jest w takim razie utrzymywane embargo od 60 lat?
Joe Biden apeluje jednocześnie do rządu kubańskiego o wysłuchanie społeczności Kuby. Jednak jak słusznie wytknął mu Evo Morales, były prezydent Boliwii (obalony w zamachu stanu wspieranym przez USA w 2018 roku), skoro rząd kubański ma posłuchać obywateli, dlaczego USA od 28 lat nie słuchają społeczności ONZ, która co roku wzywa do usunięcia blokady?
Protesty na Kubie. Droga donikąd
Ale niedzielne protesty na Kubie nie dziwią, bo frustracja ludzi nie ma barw politycznych. Gdy brakuje żywności, prądu, a do tego liczba zakażeń bije kolejne rekordy (przy niewielkiej stosunkowo liczbie zgonów), powody kryzysu schodzą na dalszy plan.
Dlatego to, co widzieliśmy na Kubie 11 lipca, to nie były protesty polityczne, to był wybuch frustracji i gniewu. Tego typu wystąpienia są najniebezpieczniejsze, bo prowadzą do chaosu. Chaosu, z którego nie wyłoni się stabilna liberalna demokracja, jak się w Polsce niektórym orędownikom „wolności” na Kubie wydaje (pierwsze obrazki plądrowanych sklepów, domów, palonych samochodów raczej to potwierdzają).
Z chaosu wyłoni się przede wszystkim przemoc, chęć odwetu, może nawet wojna domowa, a Kuba zacznie bardziej przypominać Haiti niż chociażby Polskę po 89. roku. Bo Kuba to nie Polska, a Karaiby to nie Wschodnia Europa. To Ameryka Łacińska, poletko USA, nękana przemocą, przemytem narkotyków, politycznymi zabójstwami i zamachami stanu.
Skrajna bieda jest często większa niż na Kubie, bo kilkanaście procent ludzi mieszkających w wytwornych centrach stolic państw w regionie, które na wycieczkach widzą turyści, to marna reprezentacja populacji w tej części świata.
W najlepszym wypadku kontrolę nad wyspą przejmie diasopra w Miami, ale nie ta jej część, która w latach 90. wyjechała za lepszym życiem. Ale potomkowie politycznych uciekinierów z początku rewolucji, którzy stracili najwięcej. I którzy będą domagać się zwrotu majątków. Czyli m.in. hoteli, przedsiębiorstw i… mieszkań ludzi, którzy w niedzielę na ulicach Hawany krzyczeli najgłośniej „Libertad”.
Bo jeśli ktoś sądzi, że USA zdejmą blokadę w zamian za rozpisanie wyborów na Kubie, jest politycznym ignorantem. Długa lista warunków zapewne jest już gotowa.
Źródło protestów na Kubie. Hawana oskarża, Waszyngton zaprzecza
Inną kwestią jest, skąd impuls do protestów pochodził. Gerardo Hernandez, kubański bohater i szpieg, który w latach 90. infiltrował organizacje terrorystyczne w Miami, za co odsiedział ponad 15 lat w amerykańskim więzieniu (zwolniony na mocy porozumienia Raula Castro i Barcka Obamy) w „spontaniczność” nie wierzy. Wynikami śledztwa podzielił się na Facebooku.
– Badania potwierdzają, że za #SOSCUBA i kampanią przeciwko Kubie w sieciach społecznościowych stoi Agustin Antonetti, argentyński ekspert od operacji przeciwko lewicowym rządom – napisał na Facebooku.
Nie sposób nie zauważyć, że protesty były na bieżąco transmitowane na Facebooku przez największe opozycyjne i skrajnie prawicowe media antykubańskie w USA. Jednocześnie na początku nie wiedziały o nich niezależne media kubańskie w Stanach, takie jak OnCuba i Directorio Cubano, niezwiązane z żadną opcją polityczną.
Kubański prezydent Miquel Diaz-Canel również oskarża USA o próby destabilizacji kraju. Co podkreślił w telewizyjnym orędziu do narodu. Choć przyznał, że rozumie frustrację Kubańczyków, ale zaapelował, aby nie dali sobą manipulować.
Nawet jednak, jeśli protesty były sprowokowane przez prowodyrów opłacanych z Miami, jak twierdzi Hawana, to trafiły na podatny grunt. Trudno bowiem uznać kilka tysięcy Kubańczyków za kontrrewolucjonistów. Kubański rząd co rusz zapewnia o rychłej poprawie sytuacji, której jednak nie widać.
Poziom frustracji jest obecnie na Kubie równie wysoki, jak w czasie protestów organizowanych przez Guaido w Wenezueli. I tak jak Maduro to nie Chavez, tak Diaz-Canel to nie Fidel, a nawet nie Raul Castro. Wiele osób, które popiera rewolucję i jej ideały, nie popiera Canela. Pytanie „co dalej?” pozostaje otwarte.
Ps. Kilka ciekawostek o Kubie
- Kuba to jedyny kraj Ameryki Łacińskiej, gdzie nie występuje niedożywienie wśród dzieci (UNICEF)
- Ma jeden z najniższych wskaźników umieralności dzieci w Ameryce (WHO i UNICEF)
- Łączny wskaźnik alfabetyzacji dla dorosłych wynosi 99 proc.
- Ponad 130.000 absolwentów medycyny od 1961 r. (WHO)
- Średnio na jednego nauczyciela przypada tylko 10 uczniów
- 54 proc. budżetu państwa jest przeznaczone na usługi socjalne.
- Kuba wysłała 796 lekarzy i pielęgniarek do Liberii i Gwinei podczas epidemii wirusa Ebola, a Międzynarodowe Brygady Henry Rivee są obecne w blisko 30 krajach, aby pomóc w walce z COVID.
- Kraj o jednym z najniższych wskaźników przestępczości w obu Amerykach (współczynnik zabójstw wynosi 2,75/5 według Global Peace Index – najniższy w Ameryce Łacińskiej)
- Jedyny kraj w Ameryce Łacińskiej, który wyprodukował własną szczepionkę na COVID-19.